Poprzedni miesiąc

PAŻDZIERNIK, 2000

1 październik

nd

Kathmandu

Spimy dlugo i walkonimy sie przygotowujac sie do jutrzejszego raftingu. Zamierzam poczytac Lapidariunm III Kapuscinskiego. Wlasnie jestem w tej czesci, gzdie rozwaza szybkie i powierzchowne czytanie. Moze powinnam przestac czytac? (O.)

2000, 40 tydzień

2 październik

pn

Trisuli River

Pobudka o 5.30 i wedrowka do autobusu turystycznego. Dostajemy podobno najlepsze miejsca. Autobus pnie sie autostrada (tzn waska i kreta droga) przez Zielone Wzgorza otaczjace Kathmandu. Nasz kierowca ma dusze pokrewna Wlodkowi bo wyprzedza wszystko, co mu sie nawinie po drodze. Wyglada to czasami przeokropnie i az sie dziwie, ze nie zderzamy sie z ciezarowkami, jeepami czy motocyklami. Po 2h postoj, teoretycznie na sniadanie, ale widze ze wszyscy kierowcy podnosza maski autobusow i chlodza silniki. My udajemy sie do nepalskiej kuchni na herbate, no bo w koncu powinnismy sie zaczac przyzwyczajac. Jestesmy tam jedynymi bialymi. Potem juz tylko godzinka i zatrzymujemy sie przy jakiejs chatynce, obok ktorej leza kaski, wiosla i kamizelki. Po jakiejs pol godzinie dobija do nas reszta uczestnikow i schodzimy nad rzeke. Najpierw krotkie szkolenie. Nie wszystko rozumiem ale mam nadzieje ze jakos przezyje. Nasza tratwa to prawdziwa lodz wikingow (3 szwedow, jeden norweg i my). Pokonujemy bystrza przepisowo. Skandynawowie sa olbrzymi i swietnie wiosluja. Od czasu do czasu rozgladam sie i mam wrazenie, ze wlasnie ogladam film. Dolina rzeki porosnieta jest gestym lasem, gdzieniegdzie unosi sie dym z jakiejs chatynki, stuletni most rodem z Indiany Jonesa, malpy skaczace po drzewach, male wodospady, blekitne niebo. Przybijamy na lunch. Niepewnie jemy surowke ze swiezej, bialej kapusty. Ciekawe jak zaraguja na to nasze zoladki. Plyniemy dalej. Po dwoch godzinach przybijamy do naszego obozu na malej plazy. Na noc zostaje nas tylko szostka. Zegnamy sie z Jasonem, dwoma chinczykami, rosjanami i norwegami. Przed nami jeszcze posilek przy swiecach i spac.

3 październik

wt

Trisuli River

Niestaty spac jest bardzo trudno. Okropnie parno i nie ma czym oddychac. Ryuszamy rano dosc wczesnie bo chcemy jak najszybciej doplynac do punktu koncowego. Trudno bedzie zlapac autobus, bo teraz wszyscy nepalczycy jada do domow na swieta i autobusy zapchane jak rzadko. Juz wczoraj Jason i chinczycy jechali na dachu autobusu. Mamy szczescie. Lapiemy autobus turystyczny i mamy nawet miejsca siedzace. Podroz troche nam sie wydluza bo autobus przed nami zderza sie z ciezarowka (oczywiscie przy wyprzedzaniu). Na szczescie nie ma ofiar w ludziach. Trzy osoby jada do szpitala, my zabieramy dwie osoby z rozbitego autobusu.

4 październik

śr

Kathmandu

Dzisiaj czujemy sie jak w czeskim filmie. Probujemy sie dowiedziec, kiedy odbedzie sie uroczysta defilada z krolem. Od czterech policjantow uzyskujemy cztery rozne odpowiedzi: 12.00, 13.00, 16.00, 21.30. Maly rozrzut. Od naszego recepcjonisty dowiadujemy sie, ze tak naprawde to nie ma ustalonej godziny, po prostu trzeba czekac. Jak bedzie to bedzie i juz. Zamierzamy sie wobec tego spakowac w gory wiec wracamy do hotelu.

5 październik

cz

(gdzie)

(co)

6 październik

pt

Katmandu-Lukla-Monjo

Dzisiaj ruszamy, tzn najpierw taksowka na lotnisko. Cierpliwie czekamy na nasz samolot. Pasazerow jedynie 15: nowozelandczycy, hiszpanie i my. Startujemy i wreszcie widzimy szczyty TYCH gor. Wszyscy lapia sie za aparaty fotograficzne. Samolot przelatuje nad przeleczami, w pewnej chwili mam wrazenie ze zaczepimy o jedna z nich. A przed nami jeszcze ladowanie w Lukli. Samolot gwaltownie rusza w dol i hamuje na czyms, co tylko w przyplywie dobrego humoru mozna by nazwac lotniskiem. Rozpoczynamy nasza wedrowke, porterzy nawet nie ofiaruja nam swoich uslug, czyzbysmy az tak dziarsko wygladali? Wedrujemy, wszystko jest takie nowe, glowy kreca nam sie w kolko. Kiedy siadamy by odpoczac, spotykamy kogo, no oczywiscie Felixa, z ktorym lecielismy do Nepalu. Radosne spotkanie, ale czas na nas. Na ktoryms z postojow spotykamy polakow i czechow, jak milo i swojsko. Na nocleg zatrzymujemy sie w Monjo.

7 październik

sb

Monjo - Kumjung

Wyruszamy z Monjo. Ja z dusza na ramieniu, bo podejscie pod Namche jest dlugie strome i juz na granicy choroby wysokosciowej. Drepcze krok za krokiem, Wlodek trzyma sie za mna, mam wrazenie ze wszyscy mnie wyprzedzaja. W Namche pijemy tony herbaty (juz duzo drozsza niz na dole) i wspinamy sie do Syangboche. Tam chcemy przenocowac. Niepokoje sie czy nie miniemy Syangboche, bo to niewielka miejscowosc, ale Wlodek tlumaczy mi ze to niemozliwe, bo tam jest lotnisko, a przeciez lotniska nie ominiemy. W rezultacie z wdziekiem mijamy lotnisko i pniemy sie z uporem w gore, oczywiscie caly czas przejeci, zeby isc wolno i nie za wysoko. Kiedy droga zaczyna schodzic w dol, cos nam sie nie zgadza. Pytamy sie dzieci o Syangboche, a one mowia ze to w tym kierunku, z ktorego przyszlismy. Cofamy sie i ponownie przechodzimy kolo farmy jakow. Jakis chochlik podpowiada nam zebysmy tam zapytali sie o nocleg. Wlodek pierwszy wkracza na teren farmy, a ja za nim. Stojace byki nie przygladaja nam sie przyjaznie. Nagle slysze jak Wlodek krzyczy: atakuja. Moj Boze, dostalismy skrzydel, a zastrzyk adrenaliny byl taki, ze w rezultacie dotarlismy do Khumjung nie wiedzac kiedy i jak.

8 październik

nd

Khumjung

Jak na razie zadnych objawow choroby wysokosciowej. Zamierzamy odpoczywac. Po sniadaniu wedrujemy na polnocna strone wsi. Docieramy do jakiejs gompy. Wchodzmy do srodka. Staruszka w gompie cos do nas mowi i pokazuje na lampe. Myslimy, ze pyta sie, czy ma ja dla nas zapalic. Krecimy glowami: nie, nie. Ale ona cos do nas mowi dalej. Oczywiscie, nie chodzi jej wcale o zapalenie lampy tylko o naprawienie jej. Wlodek, dzielnie, nie plamiac honoru elektryka wymienia swietlowke. Staruszka jest nam bardzo wdzieczna i pokazuje skalp yeti, ten sam ktory z Sir Hillarym i naczelnkiem wioski wyjechal ponad 30 lat temu do USA. Mowimy: namaste i wychodzimy. Po poludniu wybieramy sie do najwyzej polozonej na swiecie piekarni (3790) i jemy swiezutkie donaty popijajac kawa z mlekiem. Zagladamy do slynnego Everest View Hotel, ktory nie robi na nas wiekszego wrazenia, a nawet na tyle negatywne, ze nie decydujemy sie na wypicie tam herbaty.

2000, 41 tydzień

9 październik

pn

Khumjung

W nocy wydaje sie, ze Wlodek ma pierwsze objawy choroby wysokosciowej. Za bardzo nie wiem jak mu pomoc. Rano konsultuje jego objawy z obozujacymi anglikami. Przemila Linda potwierdza moje obawy. Z czasem jednak sytuacja wyjasnia sie. Wlodek po po prostu zatrul sie miesnymi momo. Wieczor spedzam w towarzystwie anglikow, swietnie sie bawiac, a Wlodek w tym czasie lezy w lozku i czyta ksiazke, i mam nadzieje czuje sie coraz lepiej.

10 październik

wt

Khumjung - Pengboche

Ruszamy w droge. Dzis Tengboche, a potem najchetniej Pheriche, ale to chyba niewykonalne. Mamy szczescie, po drodze widzimy bazanta i musk deer. Wczlapujemy (doslownie) na plaskowyz Tengboche i po raz pierwszy widzimy Mount Everest. W Tengboche spotykamy naszego zblazowanego amerykanina (spotkanego wczesniej w Khumjung), ktory chwali nas za to, ze chcemy ogladac ptactwo, ale gani za to, ze nie wynajelismy zadnego szerpy, zeby wspomoc lokalna gospodarke. Juz raz pytala mnie angielka jak my tu sobie dajemy rade bez przewodnika i porterow, bo tu tak latwo mozna sie zgubic. Nie wiem, jak tu sie mozna zgubic i nie wiem, po jakie licho ja znowu dzwigam kompas. Do Pengboche docieramy kolo 15.30 i tu zostajemy na nocleg.

11 październik

śr

Pengboche - Pheriche

Z Pengboche wyruszamy jak na nas bardzo wczesnie, bo az o 8.40. Wedrujemy przez urokliwe laki z roslinnoscia wysokogorska. Wreszcie czujemy sie jak w gorach. Padamy przy jakims kamieniu i lezymy brzuchami do gory. Jest cudownie. A potem czlapiemy dalej i o 12.00 docieramy do Pheriche, ja po drodze wreszcie wyprzedzam kogos (pana pod 60-tke ze sztywna noga). O 15 ma byc wyklad dotyczacy choroby wysokosciowej, ale jest troche przesuniety, poniewaz ktos wlasnie cierpi na chorobe wysokosciowa i lekarz musi udzielic mu pomocy. Troche nas to wszystko przeraza i postanawiamy sie zaaklimatyzowac w Pheriche. Norwedzy, z ktorymi dzielimy lodge postanawiaja mimo wszystko ruszyc jutro dalej.

12 październik

cz

Pheriche

Noc w HRA bardzo pracowita. Reanimuja portera i jakas brytyjke, po ktora rano przylatuje helikopter. A my rano sniadanko i w ramach aklimatyzowania sie pedzimy na jakas wielgachna gore (5100). W rezultacie jestesmy tak zmachani, ze nie mamy sie sily ruszac. Pod wieczor zwala sie olbrzymia grupa wedrowcow. Ci juz wracaja z Everestu. Wygladaja na szczesliwych i zachwyconych faktem, ze juz wracaja. Opowiadaja o koszmarnej nocy w Lobuche. Ich opowiesci sprawiaja, ze my decydujemy sie na nocleg w Gorak Shep, co oznacza wczesny poranek dla nas.

13 październik

pt

Pheriche -Gorak Shep

Rzeczywiscie wstajemy skoro swit i o 6.45 ruszamy w strone Lobuche. Docieramy do niego gdzies okolo 11.30 i sprawia ono na nas bardzo negatywne wrazenie. Cos szybko jemy i wedrujemy dalej w gore. Mimo ze droga nie jest bardzo stroma, a wrecz wyglada na lagodna trudno sie idzie. Wszyscy wygladaja tak, jakby nagle film puszczono na zwolnionych obrotach. Wedrowka przez lodowiec wydaje sie trwac wiecznie. Po drodze spotykamy naszych norwegow. Ten wiekszy chwieje sie na nogach, jest mu slabo i boli go glowa - charakterystyczne objawy choroby wysokosciowej. Chce jak najszybciej schodzic w dol, rozumiem go. Kiedy docieramy do Gorak Shep, wlasnie laduje helikopter i zabiera dziewczyne z ciezkimi objawami choroby wysokosciowej. Wypluci i wymeczeni docieramy do pierwszej lodgy. Ja jestem gotowa w niej zostac ale Wlodek chcialby miec podwojne lozko, wtedy w nocy jest duzo cieplej. W nocy temperatura spada ponizej 0, a tu psie budki, niczym nie ogrzewane. Czekam na Wlodka, ktory poszedl na zwiad do drugiej lodgy i nagle slysze glos zza sciany. To niewatpliwie polski. Pedze do tamtego pokoiku. Tak to polacy. Jak cudowanie. Witaja mnie polskim kabanosem. Co za szczescie. Umawiamy sie z nimi na wieczor. Najbardziej niesamowite jest to, ze oni sa z Sopotu, mamy wspolnych znajomych (Rysia Gornowicza, Andrzeja Dzierbickiego, Darka Ziemana). Wieczorem siedzimy razem tak dlugo, ze gospodyni nas po prostu wyprasza z "jadalni"

14 październik

sb

Gorak Shep - Kalapatar - Dzongla

Wstajemy rano, zeby sie wspiac na Kalapatar. Dla mnie to mordega. Wszystko powyzej 5000 wykancza mnie, a to jeszcze 6.30 i zimno tak, ze oddech zamarza. Gdyby nie Wlodek nie wczlapalabym sie tam w zyciu. Kiedy juz jestem u gory, podziwiam widoki i mysle sobie, ze warto bylo sie wspiac tak wysoko. A potem w dol, to chyba najbardziej lubie. Pedzimy jak burza. W dol. W dol i jeszcze raz w dol. Mijamy pedem Lobuche i lapiemy skrot na Gokyo. Wedrujemy dziarsko, gdzies niedaleko powinna byc malutka wioska Dzongla. Tam mozna przenocowac. Widzimy drogowskaz (znaczy sie, ktos farba namazal na kamieniu Dzongla). To dobrze, bo juz jest 17 i zaczyna sie powoli sciemniac. Wlodek wymysla jakis skrot. Wsi jednak jak nie widac, tak nie widac. Zaczynam sie lekko denerwowac. Jest juz ciemno. Zanosi sie na snieg. Kazdy glaz wydaje sie nam budynkiem. Nagle widze namiot. Wolam do Wlodka: widze namiot. On mowi, ty chcesz widziec namiot. A jednak to namiot pelen porterow. Wpadam do niego jak burza krzyczac: Dzongla! Slysze odpowiedz: two minutes. Kamien spada mi z serca. W Dzongli dostajemy pokoik, ktory chyba zostal wygospodarowany w bylej oboze, ale co tam, przynajmniej mamy dach nad glowa.

15 październik

nd

Cho La - Draghnak

Budzimy sie rano. Na oknie szron. Za oknem bialusienko. Pakujemy sie i drepczemy w strone Chola Pass. Wspinamy sie na 5400. Widoki nieziemskie. Sama przelecz zasypana sniegiem. Wlodek wpada na pomysl wydeptania w sniegu napisu POLSKA. Jednak juz przy P jest tak wyczerpany, ze rezygnuje ze swojego pomyslu. Schodzimy w dol. Koszmar. Zwir, kamienie, wszystko sie obsuwa, szlaku nie widac. Na dole jakis porter wije sie z bolu glowy (choroba wysokosciowa), dajemy mu cos przeciwbolowego i mamy nadzieje, ze jak zejdzie z przeleczy to poczuje sie lepiej. Okolo 16 docieramy do Draghnak i tam zatrzymujemy sie na nocleg.

2000, 42 tydzień

16 październik

pn

Draghnak - Gokyo - Machermo

Ruszamy w strone Gokyo. Mowie Wlodkowi, ze ja juz mam dosyc tych wysokosci i dzis chcialabym spac gdzies nizej, bo juz od 3 dni w zasadzie nie spie. Po drodze cos mi sie dzieje z kostka, puchnie w oczach i w rezultacie Wlodek sam wspina sie na Gokyo Ri i nie wie o tym, ze jest obserwowany przeze mnie i przez grupe francuzow. Pozyczamy sobie nawzajem lornetke i podziwiamy Wlodka jak sobie radosnie zbiega w dol. Wlodek po drodze spotyka Adama i jeszcze paru polakow. Z Adamem, polakiem z Adelaidy, kontynujemy nasza podroz. W drodze do Machermo Adam opowiada nam wzruszajaca historie o sobie i swojej zmarlej zonie. Wlasnie dzis przypada ich 29 rocznica slubu i 15 miesiecy od chwili pogrzebu Basi. W malutkiej wiosce spotykamy naszych nowozelandczykow z samolotu, ktorzy uprzedzaja nas, ze w Machermo jest przepelnienie. Ja chce jednak schodzic w dol. W Machermo Adam spod ziemi znajduje dla nas miejsca. My spimy w kuchni, gdzie gospodyni odstapila nam swoje wlasne lozko. Noc, ktora nadchodzi, jest moja najkoszmarniejsza noca. Mam takie zapalenie oskrzeli, ze prawie sie dusze. Do rana nie spie. A rano wymiotuje.

17 październik

wt

Machermo - Khumjung

Wlodek i Adam ciagna mnie pod gore i sprowadzaja w dol. Zabieraja rzeczy z plecaka a potem podstepem sam plecak. Spotkani po drodze czesi ratuja mnie antybiotykiem, bo rzeze, charcze i swiszcze jak stara lokomotywa. Wreszcie widac Khumjung. Chcemy sie zatrzymac w hotelu, a tu nie ma miejsc, bo jest wielka impreza konczaca wyprawe meksykanska na Mount Everest. Sa miejsca, ale tylko w dormitorium . Rzut oka na lazienke i prawdziwy sedes przekonuje nas do dormitorium. Bierzemy prysznic, pod ktorym ja placze ze szczescia. A potem krolewski obiad podany jak w najlepszym hotelu. Jestem szczesliwa. Mam 38.5 C i wreszcie przesypiam cala noc mimo wielkiej meksykanskiej fety.

18 październik

śr

Khumjung

Nie, wcale nie oszalalam. Rzeczywiscie odbyla sie wczoraj meksykanska impreza konczaca ekspedycje z Meksyku na Mount Everest. My w hotelu spotykamy oficera lacznikowego tej ekspedycji i z nim spedzamy duzo czasu. On musi jeszcze czekac na dwoch uczestnikow ekspedycji, a my mamy dzien odpoczynku ze wzgledu na mnie. Okolo 18.00 docieraja meksykanczycy: Monika i Martin. Spedzamy z nimi wieczor opowiadajac sobie o sposobach picia tequilli.

19 październik

cz

Khumjung - Phading

My zdecydowanie chcemy schodzic w dol. Przed nami jeszcze droga do Jiri (okolo 6 dni wg przewodnika). Adam jeszcze ma troche czasu i mimo ze nie najlepiej sie czuje, decyduje sie na jeszcze jedna wedrowke w wysokie gory. Rozstajemy sie w Syangboche. Troche nam smutno, jeszcze sobie machamy z oddali, a potem Adam nam znika z widoku. No coz, musimy poczekac do marca az zobaczymy sie w Australii. Wedrujemy do Phading. Dzien jest pochmurny - nasz pierwszy pochmurny dzien w gorach. Do Namche Bazar wala tlumy, doslownie trudno sie czasami przecisnac miedzy porterami, jakami i turystami. Nie ma sie nawet gdzie zalatwic w spokoju, taki tu ruch. W Phading po raz ostatni fundujemy sobie luksusik: domek z wlasna lazienka. Dalej nie wiemy co nas czeka.

20 październik

pt

Phading - Puiyan

Idziemy w dol. To znaczy teraz w dol wcale nie oznacza w dol, tylko raczej najpierw pod gore, a potem w dol, a potem znowu do gory itd. Wchodzimy w chmury. Robi sie wilgotno, stechle i obrzydliwie. Spotkany po drodze amerykanin sceptycznie odnosi sie do naszego pomyslu dotarcia do Bupsy jeszcze dzisiaj. Pyta sie, czy juz szlismy ta trasa, a kiedy odpowiadamy mu, ze nie, usmiecha sie i mowi: Oh, You will like it. I znika w chmurach. Upiorne wrazenie. W rezultacie panikujemy i nocujemy w Puiyan.

21 październik

sb

Puyian - Nuntala

Idziemy dalej w dol, tzn pod gore. Chcemy nadgonic stracony czas. Po drodze jemy owoce z puszki i za Kran Khola popijamy cola. Wlodek robi sie nagle blady i mowi: chyba zaraz zemdleje. Siadamy, zrzucamy plecaki, mnie tez sie robi slabo, zoladek zaczyna wyprawiac dziwne harce. A dalej to juz droga przez meke. Wymiotujemy jak najeci, rozwolnienie, chwiejac sie pniemy pod gore. Pot zalewa nam oczy. Kazdy krok to mordega. Ja juz nie wierze, ze kiedykolwiek dotrzemy do tej calej Nuntali. Pytamy sie jakiegos portera: Nuntala? Odpowiada: one hour. Mam ochote sie rozplakac. Ja juz nie dam rady isc godzine. Ale drepczemy. Po 15 min wychodzimy z lasu, widzimy jakies domy. Moze tu jest jakas lodga. Droga nadchodzi turysta. Prawie sie rzucam na niego pytajac o jakas lodge. On usmiecha sie i mowi: Alez to Nuntala, tu pewnie jest z jakies 50 lodge'y.

22 październik

nd

Nuntala - Jumbesi

Im bardziej schodzimy w dol, tym bardziej robie sie zielono, tym cieplej no i oczywiscie tym bardziej smrodliwie. Ciekawe jak szybko przyzwyczajamy sie do tego smrodku. Idziemy juz zdecydowanie duzo bardziej dziarsko niz wczoraj, ale jeszcze ciagle niepewnie. Amerykanski lekarz (nurek) widzac mnie po drodze od razu wola: jestem lekarzem, jak moge ci pomoc. Mowi, ze wygladamy z Wlodkiem jak male cyganiatka i opowiada nam, ze tam dalej mozna kupic jablka, pomarancze i banany. Slinka sama mi cieknie, nogi poruszaja sie zwawiej. Docieramy do Jumbesi i kupujemy sobie banany. Duzo latwiej nam tu w ogole kupowac, poniewaz ceny wyraznie spadly w stosunku do wysokich gor.

2000, 43 tydzień

23 pażdziernik

pn

Jumbesi -Sete

Znowu pod gore, niewyobrazalne ile oni tu maja gor. Wleczemy sie noga za noga. W chmurach przedzieramy sie przez Lamjura Pass (3530) i wreszcie w dol. Do Sete.

24 pażdziernik

wt

Sete - Bhandar

Wstaje cudowny dzien. Jestesmy w skowronkach. Wreszcie idziemy w dol, cale 2h. Idac w dol, kiedy pot nie zalewa nam oczu, wreszcie mamy czas rozejrzec sie dookola. Przy Kenja Wlodka fascynuja duze, kolorowe pajaki, z przejeciem pstryka im zdjecia. Ja z zachwytem patrze na rosnace banany na drzewie. Teraz juz niestety droga zaczyna sie piac w gore - jedyne 700m do Bhandar. Wybieramy tzw nowa droge, ktora wydaje sie troche latwiejsza. Ciekawe, co oni tu nazywaja drogami. Ja bym tej sciezynki nie nazwala nigdy w swiecie droga.

25 pażdziernik

śr

Bhandar - Jiri

Nie to, zebym sie cieszyla, ze to juz ostatni dzien, ale troche mi lzej na sercu. Do pokonania juz dwa ostatnie wzgorza (550m i 670m) Wyruszamy o 7.30, zeby dotrzec do Jiri o przyzwoitej godzinie. Kiedy pokonujemy ostatnie wzgorze skaczemy ze szczescia. Toast wznosimy woda mineralna. Do Jiri docieramy o 16. Kupujemy bilety na ekspres i czekamy jutra.

26 pażdziernik

cz

Jiri - Kathmandu

Na przystanku (tzn. na placu) jestesmy o 6.30. Autobus oczywiscie stoi. Nasze bagaze wedruja do bagaznika i sa zamkniete na klucz. Spotykamy przy autobusie naszych ostatnich towarzyszy podrozy. Gratulujemy sobie wszyscy, ze dotarlismy. A teraz jazda. Jest juz 7.00. A chcemy byc w Kathmandu okolo 16.00 (To cale 188km). Pedzimy ze srednia predkoscia chyba 30km/h a moze i mniej. Konduktorzy laza po calym autobusie zarowno wewnatrz jak i na zewnatrz. Zbieraja oplaty od tych, ktorzy jeszcze nie zaplacili. Pani "miejscowa" przede mna cierpi na chorobe lokomocyjna. Swoje problemy rozwiazuje wystawieniem glowy na zewnatrz. Ja szybko zamykam swoje okno. Wreszcie docieramy i pedzimy do naszego hotelu. Prysznic zabiera nam okolo godziny. Woda, ktora z nas splywa jest czarna.

27 pażdziernik

pt

Kathmandu

Musimy sie spakowac, wyslac paczke, zalatwic wszystkie formalnosci, kupic bilety do Indii, wszystko wklepac do internetu, wiec mamy troche urwania glowy, ale jeszcze zyjemy.

28 pażdziernik

sb

Kathmandu

Dzis kupujemy ostatnie prezenty i wysylamy paczke. Wieczorem czekamy na Terese i Andrzeja, ale niestety chyba nie dostali naszego listu.

29 pażdziernik

nd

Kathmandu - Sounali

Ostatnie chwile w Kathmandu. Siedzimy w kafejce internetowej i uzupelniamy pilnie nasza strone. Pozegnalny stek w K-too. Kto wie moze ostatni przez najblizszy czas. W Indiach krowy raczej chadzaja po ulicach, niz pojawiaja sie na talerzu. A potem biegiem, bo czeka na nas dwoch smutnych panow -"eskorta na stacje autobusowa". Autobus juz podjechal. Zapchany po sam dach, ale my mamy rezerwacje, wiec niezbyt tym sie przejmujemy. W drodze puszczaja bolywood film. Wszyscy od tych najmniejszych, po tych najwiekszych (oprocz Wlodka, ktory slodko spi) wlepiaja oczy w ekran. A to szmira gorsza od najpaskudniejszej meksykanskiej telenoweli ( jestem w tym temacie specjalista). Mija godzina za godzina. O swicie docieramy do przygranicznegomiasteczka Sounali.

2000, 44 tydzień

30 pażdziernik

pn

Sounali - Varanasi

W Sounali zglaszamy sie do hotelu po nasze bilety od granicy do Varanasi. W praktyce sprowadza sie to do wyrwania ze snu biednego chlopaczka, ktory niewiele rozumie po angielsku. Na szczescie rozumie slowo tickets. Z biletami wedrujemy przez granice. Jedna kontrola, druga kontrola i juz jestesmy w Indiach. Nie zdazylismy sie nawet zastanowic, jak znalezc nasz autobus, kiedy juz w nim siedzimy. I tu niespodzianka. W jednym rzedzie nie 2 + 2 miejsca ale 2 + 3. Ruszamy.Potwornie nam ciasno na naszym siedzeniu. Ja nastraszona opowiesciami o okropnych Indiach zastanawiam sie jak my to wszystko wytrzymamy. Kiedy autobus zatrzymuje sie na przystanku, tlum rikszarzy rusza z wrzaskiem w naszym kierunku. Rzucaja sie na tych paru wykonczonych turystow jak sepy. Wlodek ze stoickim spokojem znosi ich nagabywania. Opedza sie od nich. I w rezultacie wybieramy ten hotel, co chcemy tzn Buddha hotel. W czasie posilku sympatyczny wlasciciel pyta sie, czy nie chcielibysmy sie wybrac na wycieczka lodka jutro o swicie. Decydujemy, ze tak.Zatem pobudka o 5.15.

31 pażdziernik

wt

Varanasi

O Varanasi udalo mi sie przeczytac kilka artykulow. Od niezwykle zjadliwych i zlosliwych po te, ktore wyslawialy miasto pod niebiosa. Teraz nadeszla pora, by samemu zweryfikowac te poglady. Plyniemy lodka. Rozgladamy sie dookola. Wstaje swit. Zlocista kula slonca wstaje nad lewym brzegiem rzeki. Unosza sie poranne mgly. Tlum ludzi na brzegu. Brudne wody Gangesu tocza sie leniwie, ludzie kapia sie, pija wode, piora ubrania. W dwoch burning ghats przygotowywane sa stosy pogrzebowe. Wychodzimy z lodki i udajemy sie na zwiedzanie muzulmanskiej czesci miasta. W praktyce sprowadza sie to do odwiedzenia warsztatu tkackiego i oczywiscie sklepu z jedwabiem. Nie kupujemy nic. Zreszta wlasciciel sklepu nie jest nami za bardzo zainteresowany. Nigdy nie slyszal o Polsce i nie wie , czy mamy pieniadze. Po poludniu idziemy kupic bilety. Ciekawe przezycie. Zeby kupic bilet potrzebny jest paszport, zeby udowodnic, ze sie jest turysta (ciekawe kim innym moglibysmy byc). Musimy wypelnic blankiecik, podac nasz wiek, plec, pochodzenie, nazwiska i imiona. Potem jeszcze raz ruszamy na miasto. Tym razem , zeby popatrzec, zadumac sie. Niestety nie jest to takie proste. Smrod - odchody ludzi i zwierzat, smierc - traktowana tak spokojnie i beznamietnie i kryjace sie za kazda szczapa drewna pieniadze, potworni nagabywacze i naciagace utrudniaja nam chwile skupienia. A jednak, kiedy rozgladam sie dookola, widze to wieczne miasto i rzeke, ludzi, ktorzy od wiekow pielgrzymuja, by umrzec nad jej brzegiem, cosmnie w tym miescie urzeka.

LISTOPAD, 2000

1 listopad

śr

2 listopad

cz

3 listopad

pt

4 listopad

sb

5 listopad

nd

Następny miesiąc